sobota, 29 sierpnia 2015

6. PARTYJNIAK

W roku 2012 miałem okazję zostać PARTYJNIAKIEM w pewnej małej partii. Nawiązałem kontakt z Przewodniczącą tej partii, przemiłą Panią Józefą. Pani Józefa była otwarta i szczerze oddana ruchowi, który reprezentowała. Takich ludzi lubię. Jeżeli są autentycznie przekonani do swojej racji, a nie zakłamani, to nawet sama idea schodzi już na plan dalszy. Taka właśnie była Pani Józefa.

Udałem się zatem na zebranie partyjne w maleńkim lokalu, w centrum Warszawy. Od razu dosięgnął mnie real życia partyjnego. Pamiętam, że jeden gościu, chyba ideolo tej partii, wygłosił mowę, trwającą około godziny. Nic nie powiedział. Miał rzadki dar, do dziś bardzo potrzebny w Polsce, mówienia w nieskończoność o niczym. Przypominał mi, jak to w latach siedemdziesiątych, w epoce komputerów „Odra”, znany był tak zwany „generator przemówień”. Minikomputer, wielkości dużego biurka, miał zapisane gładkie frazy komunistycznej nowomowy, które zestawiał w kolejności losowej. Drukarka drukowała to na papierze wówczas jeszcze odwijanym z wałka. Za każdym razem wychodziło zupełnie zgrabne przemówienie o niczym. Program mógł iść w nieskończoność, dopóki operator go nie zatrzymał.

Tak właśnie ględził wspomniany ideolo, w dodatku miał tiki – mrugał, wykrzywiał się, nie wiadomo, co to miało oznaczać, był obleśny.

Pamiętam, że na członkostwo w partii zgłosiła się wówczas jedna młoda i urodziwa kobieta, i od razu zaczęła się gadka o pieniądzach. Bo w partii trzeba płacić wpisowe i składki. Postanowiłem zatem sprawę jeszcze przemyśleć. Po kilku dniach napisałem do Pani Przewodniczącej Józefy szczery i otwarty list.

Oto on:

Czuję się umilony Pani propozycją, Pani Józefo, przystąpienia do Pani sympatycznej partii, którą Pani reprezentuje, a która jest programowo skierowana przeciwko klerowi katolickiemu. Domyślam się, że pastorowie innych wyznań nie są na celowniku Pani Partii. Pastorowie innych wyznań są przeważnie żonaci i mają te same problemy, co zwykli ludzie. Są normalni.

Osobiście nie twierdzę, że jestem ateistą, ale istotnie, uważam, że katoliccy urzędnicy Pana B. są zdecydowanie nazbyt rozbuchani i moralnie nadgnili. Atoli, nie jestem ekstremistą i nie lubię skrajności. Nie strzelam od razu na widok sutanny, oczywiście po uprzednim sprawdzeniu, czy jest Rzymsko-Katolicka.

Nawiasem mówiąc, z ateistami bywa różnie. Sam pamiętam, jak jeden mój sąsiad, wojujący ateista, na mój widok, w popłochu uciekał z kościoła. Zaskoczyłem go tam przypadkiem, w dzień powszedni, w ogólnie przyjętych godzinach pracy. Gdyby się nie zerwał do panicznej ucieczki, w ogóle bym go nie zauważył. Sąsiadce, jego żonie, też wojującej ateistce, nie doniosłem. Rzecz jasna, po latach, oboje mieli katolickie pogrzeby. Widać rodzina „zadzwoniła kiesą pomału” i, w obliczu wieczności, Kościół Katolicki wspaniałomyślnie przyjął zbłąkane owieczki na swoje łono.

Natomiast zadałem sobie pytanie zasadnicze: jakim ja mógłbym być u Pani partyjniakiem? Wejrzałem zatem w siebie i sporządziłem swój „profil kandydata”. Doszedłem do wniosku, że właściwie to bardzo chętnie nawiązałbym z Pani Partią bliższe kontakty, tyle, że real jest następujący:

–   Nie potrafię wygłaszać płomiennych oracji, które byłyby w stanie porwać elektorat podmiotowy, czyli masy pracujące miast i wsi. Tak ich wszak nazywał niejaki Władysław Gomułka. Nie dodawał określenia „zdewociałe masy”, bo by mu to nie pasowało do kontekstów przemówień.

–   Źle się czuję w garniturze i w krawacie. Ostatni garnitur zszedł mi z eksploatacji u schyłku ubiegłego wieku i nie został zastąpiony nowym. Pozostały tylko krawaty odziedziczone po ojcu, który był eleganckim i reprezentacyjnym facetem, czego w żadnym przypadku nie da się powiedzieć o mnie.

–   Uwielbiam kpić z głupoty, co w odpowiednim czasie nieźle sprawdziło mi się w Ludowym Wojsku Polskim. Ludowi oficerowie-głąby, byli przeze mnie bezlitośnie chłostani złośliwościami przed frontem pododdziału. Wychodzili, przed tymże frontem, na durniów, a tego nie lubili, jako że, rzecz jasna, wspomniany pododdział, w tym czasie rechotał ze śmiechu. Dzięki temu, byłem nielubiany przez kadrę oficerską i pomimo fizycznej kategorii „A” i odbyciu dwóch jednomiesięcznych studenckich obozów wojskowych, całe dalsze życie miałem święty spokój z obronnością tego kraju oraz całego Paktu Warszawskiego (takiego ówczesnego, komunistycznego anty-NATO).

Wojsko mnie nie polubiło. Co za szczęście. Moi koledzy, chcąc uniknąć wojska, starali się, szukali „dojść”, nawet płacili słone łapówy, a rezultaty mieli mizerne. A ja znalazłem prosty, darmowy i bardzo skuteczny sposób. Po prostu szydziłem z ludowej armii.

Miałem kolegę, który za podobne zachowania został wyrzucony z zasadniczej służby wojskowej, tak jak się kiepskiego ucznia wyrzuca ze szkoły. Ponoć jeden sierżant, który był dowódcą mojego kolegi, w wyniku tego dowództwa musiał udać się na psychoterapię. To ostatnie było dla mnie zaskoczeniem, bardzo rzadko bowiem, ludowi wojskowi mieli jakąkolwiek psychikę.

Nawiasem mówiąc, biedni byli z kolei ci, których sobie Ludowe Wojsko Polskie wręcz ukochało, czyli frajerzy, którzy mieli na studiach piątki ze szkolenia wojskowego. Co rok, w sezonie letnim, byli ciągani na parotygodniowe ćwiczenia. Wskutek tego mieli w pracy kłopoty z urlopami, gdyż żadna firma nie chciała tracić pracownika, w sumie na dwa i pół miesiąca, w każdym roku.

Jednak powyższa cecha, robienia sobie kpin z głupoty, nie ułatwi mi z kolei ogółu kontaktów z tutejszym ludem, ciemnym i kościółkowym. Trzeba udawać, że traktuje się ich poważnie, co przychodzi mi z niemałą trudnością, a w pracy partyjnej to przecie ważne.

Do tego:

–   Mam ponad 67 lat i z przerażeniem myślę, że niedługo będę musiał zastąpić piwo i wódeczkę ziółkami i pigułami.

–   Składek płacić nie będę, bo mi szkoda pieniędzy, co ma bezpośredni związek z moimi upodobaniami wymienionymi w punkcie poprzednim.

–   Sypiam na wszelkich zebraniach, co akurat u mnie nie jest objawem podeszłego wieku, gdyż od zawsze tak było – mój typ tak ma.

Następnie przeprowadziłem teoriozoficzną symulację, co by było, gdybym jednak był członkiem jakiejś partii politycznej, których ci u nas wielość.

W jednej, prawicowej opozycji, prawdopodobnie oberwałbym ze dwa razy solidne manto od „nieznanych sprawców” za niesubordynację, żarty z obranej linii partii i za kpiny z prezesa. Ten ostatni swoim wyglądem i zachowaniem aż się o kpiny prosi. Za trzecim razem niechybnie zostałbym odstrzelony gdzieś zza winkla. Może uratowałbym się, ale tylko w przypadku, gdybym wzbudził u jakiejś żarliwej partyjniaczki-katoliczki kurwiki w oczach, czego nie sprawdzałem. Wówczas tylko wypieprzyliby mnie, zgodnie z prawem i po sprawiedliwości wobec innych, wiernopoddańczych działaczy. Na zbity pysk.

W innej, lewicowej opozycji siedziałbym już na Smutnej w charakterze kozła ofiarnego, podczas gdy, w tym samym czasie, inni towarzysze, spokojnie dzieliliby między siebie forsę z ostatniego przekrętu dokonanego w ramach bieżącej afery.

W trzeciej, też lewicowej opozycji musiałbym zachowywać się zalotnie wobec faworyty prezesa, która, przyznać trzeba, oko ma podmalowane, ustów róż uwydatniony, zawsze jest gładko ogolona. Jednak pomimo, że całe życie jestem zdeklarowanym lesbijkiem, w tym przypadku nie wychodziłoby mi to wiarygodnie. Prezes zresztą, przystojny i bardzo inteligentny facet, mający bardzo piękną żonę, w pracy politycznej, widać optował za polską brzydotą. Świadczy o tym owa polityczna faworyta, brzydsza niż łeb świni, który kiedyś prezes przytargał na obrady sejmu, aby, jego zdaniem, być bardziej wiarygodnym i przekonującym. Może akurat w tym ostatnim miał rację, zważywszy maleńkość intelektualną większości posłów.

Oceniam, że stosunkowo najłagodniej mogłaby mnie potraktować partia rządząca. Zawsze tę partię przestrzegałem, żeby za bardzo nie sadziła się na inteligenckość, bo nasz elektorat tego nie lubi i na pewno się na tym nie pozna. Nasz elektorat nie lubi stricte europejskich fizjonomii oraz takich sposobów bycia. Inna rzecz, że bez przesady, tak znowu dużo tego tam nie ma. Tych prawdziwych inteligentów w partii rządzącej, znaczy się. No i mają jeszcze przaśnego koalicjanta. Niewątpliwą ozdobą jest natomiast Piękna Kidawa.

Elektorat jednakowoż, zdecydowanie preferuje swojackie buziuchny, siermiężne zachowania i zapach potu. Bardziej ufa, gdyż sam jest właśnie taki.

Ale Partia Rządząca ma najlepszą, w moim pojęciu, rekomendację – cichą niełaskę Kościoła Katolickiego, w tym klątwę Rydzyka! Tak, jakby Diabeł Rokita nareszcie był na właściwym miejscu i, co do diabła niepodobne, robił coś pożytecznego.

Jeżeli chodzi o Pani Partię, Miła Pani Józefo, to być może o Pani partii, Rydzyk jeszcze nie wie. No, w Pani przypadku klątwa i ekskomunika powinny być zawarowane w statucie. Trzeba to niezwłocznie załatwić. Bo za to Panią lubię.

Nie można zatem stwierdzić, żebym był najwłaściwszym kandydatem na działacza politycznego. Kiepski byłby ze mnie partyjniak. Ale chętnie czasem Państwa odwiedzę, żeby pooddychać cywilnym powietrzem.

Na wszelki przypadek życiorys załączam:

Rzecz jasna urodziłem się, choć osobiście nie przypominam sobie tego faktu. Wedle obliczeń komputerowych i z bezpośredniej relacji świadków wynika, że w on czas była niedziela. Do dziś mi coś z tego pozostało, bo lubię niedziele, soboty i wszelkie dni, w które od rana nigdzie nie trzeba lecieć. Generalnie lubię wypoczywać.

Teraz będzie ważna deklaracja ideowa dotycząca spraw mojej wiary chrześcijańskiej. Otóż, niestety, moja mieszana wyznaniowo rodzina zdecydowała w swoim czasie, że z przyczyny rozpanoszonego komunizmu i stalinizmu, ochrzczą mnie w wyznaniu rzymsko-katolickim (to ta parszywa komuna zrobiła mnie katolikiem!). Uznano bowiem, że tylko KK przebije komuchów. Nie omylili się. Przebił i to nie tylko komuchów, bo już w roku 1990, solidnie dopieprzył mojej mieszanej wyznaniowo rodzinie, za samo to, że jest mieszana.

Co do wykształcenia, za młodu ukończyłem Politechnikę Warszawską, a potem byłem dwa razy okresowo żonaty. A to z tego powodu, że w środowisku inteligencji technicznej, kobiety mają ścisłe umysły, co nigdy nie wychodziło mi na zdrowie. Jednak z tej Politechniki coś mi zostało, bo zainteresowania pismackie wyzwolił we mnie dopiero komputer.

Z drugiego mariażu mam dorosłą już córkę, która jest wybitnie uzdolniona. Dlatego uzdolniona, że ma pomieszane geny. To szczęście, że udało mi się jej te geny pomieszać, bo moi rodzice, a jej dziadkowie, byli między sobą dalece spokrewnieni. Oczywiście, w związku z tym, są tacy, którzy autorytatywnie twierdzą, że ja powinienem być debilem w wyniku populacji wsobnej. Więc pewno i jestem. Istotnie, po mnie samym, córka nie ma co liczyć na jakieś wyrafinowane walory intelektualne. Ale ogólnie przodkowie moi prezentowali się nie najgorzej. Wszak byli to ludzie wykształceni, w dodatku częściowo obcej, cywilizowanej narodowości.

Jednak pocieszam się nadzieją, że pomimo swoich ułomności intelektualnych, dobrze sprawdziłem się jako przekaźnik genów swoich antenatów. Liczę na to, że ci ostatni wreszcie wykażą się w mojej córce czymś nadzwyczajnym, bo jak na razie, w odniesieniu do mnie i mojej siostry, jakoś nie po drodze im było.

W zakresie poznania świata nadmienię, że najdalej na Zachodzie byłem w Paryżu. Dumałem, dumałem na tym paryskim bruku i na koniec okazałem się ordynarną, antypolską świnią, bo wcale nie tęskniłem za Ojczyzną. Jedyne, czego mi tam brakowało, to mojej łazienki, łóżka, i moich narzędzi. Cóż, tego samego brakowałoby mi na wyjeździe do Rzeszowa czy do Kielc. Natomiast za kolumną Zygmunta, socrealistyczną architekturą, Pałacem Kultury, tudzież „arcydziełem Libeskinda” wcale nie tęskniłem!

Powiem więcej – dalej ta świnia we mnie siedzi. Bez przykrości tarzam się w antypolskim, śmierdzącym bagnie. Mianowicie tęsknię za przepięknym i nastrojowym Paryżem.

Mało tego. Podziwiając cudowny i pięknie utrzymany Paryż, doszedłem do wniosku, że gdy już szlag trafi Kraków, Łańcut, Wilanów i parę innych pomniejszych krajowych zabytków, co przy naszej narodowej pogardzie dla stricte inteligenckiej tradycji jest całkiem realne, światowe dziedzictwo kulturowe, ogólnie nie dozna znaczącego uszczerbku. Tyle jest w Europie pięknej i zadbanej starej architektury, że u nas można spokojnie zrównać z ziemią wszystko co ładne. Bez emocji więc obserwuję różne niszczejące polskie dworki i pałacyki, których niefart polega na tym, że zostały zbudowane na wschód od Odry-Nysy, czyli, kulturowo, poza granicą Europy.

Nie jestem pewien, czy po powyższych wynurzeniach będzie Pani, droga Pani Józefo, dostrzegać we mnie żarliwego patriotę, prężnego, kreatywnego działacza, niezłomnego bojownika o wspólną sprawę, wodza mas ludowych, zaciekłego pogromcę spaśnych, wszędzie wścibskich ojczulków-masturbantów. Ale chętnie zostanę sympatykiem Pani Partii.

Nie umiem zakończyć niniejszych wywodów typowym partyjnym pozdrowieniem. Więc jeżeli jest Pani, miła Pani Józefo, aktualnie ubrana w spódniczkę, to ścielę się u stópek Pani i nie śmiem unieść wzroku...

Jan Hann - kandydat

PS. Imię Pani Józefy jest fikcyjne, nazwy partii, do której kandydowałem nie podaję. Pozostałe fakty są prawdziwe, a refleksje absolutnie autentyczne.

piątek, 28 sierpnia 2015

5. DOBROBYT RP

Żeby zebrać, sposób wiadomy,
trzeba żebrać, byle nie spotkać znajomych.


Żeby żebrać, trzeba się przebrać.


Trzeba upatrzyć, uwidzić daleki jakiś kościół,
żeby się potem nie wstydzić, gdy znajomy zdybie cię gościu.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

4. POLITRUK *)

Wyobraźcie sobie, że osobiście musiałem kiedyś bronić twardogłowego komucha, tępego, obleśnego politruka. A było, to ni mniej ni więcej, tylko w roku 1971, czyli jeszcze w głęboko w mrocznych czasach komunizmu! Rzecz oczywista, nigdy nie byłem żadnym milicjantem czy esbekiem tajniakiem – absolutnie nic z tych rzeczy!

Byłem wówczas zwykłym studentem i starostą grupy akademickiej. Przyszło mi bronić komunistycznego politruka przed zmasowanym atakiem agresywnej grupy młodych polskich inteligentów, czyli moich kolegów...

Ale zacznijmy od początku.


Otóż wskutek wydarzeń marcowych 1968 oraz dalszych niepokojów społecznych, na Politechnice Warszawskiej, w semestrze zimowym roku 1970, przybył nowy „nietechniczny” przedmiot nauczania. Nazywał się ten przedmiot „Podstawy Nauk Politycznych”.


Zajęcia prowadził facet po sześćdziesiątce, twardogłowy komunista. Przedstawiał się, z namaszczeniem, wszystkimi swoimi tytułami. Otóż był to starszy wykładowca, magister, dalej imię i nazwisko. Na słowo „magister” kładł szczególny nacisk.


Zajęcia polegały na tym, że musieliśmy chodzić do bibliotek i wyczytywać partyjne, komunistyczne objawienia z literatury typu „Nowe Drogi”. Potem na zajęciach „starszy”, jak go nazywaliśmy, odpytywał nas z tej „literatury”.


Trzeba Wam wiedzieć, że „Nowe Drogi” to był miesięcznik ideologiczny, organ teoretyczny i polityczny Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Zamieszczano tam obszerne artykuły wyjaśniające poczynania partii komunistycznej w dziedzinie polityki wewnętrznej i zagranicznej oraz omawiano zagadnienia ideologiczne i organizacyjne partii. Był lekturą obowiązkową dla działaczy PZPR.


Zaiste – pasjonująca literatura dla przyszłych inżynierów…


„Starszy”, szybko zdążył nam, studentom, nielicho zaleźć za skórę. Jako absolutny beton umysłowy, był typowym reżimowym politrukiem. Nastawiał sporo ocen niedostatecznych. Był niereformowalny. Każde zajęcia, polegające na wałkowaniu partyjnych objawień, przebiegały burzliwie. Wszyscy baliśmy się kłopotów z zaliczeniem na koniec semestru.


W dodatku był jeszcze inny problem. Zajęcia z podstaw nauk politycznych kończyły się późno, bo o godzinie 21:00. Studenci mieszkający w domu akademickim na dalekiej Woli nie zdążali na kolację.


Kucharki z akademika kończyły pracę uważając, że studenci, którzy nie stawili się na kolację, zażywali w tym czasie wielkomiejskich rozkoszy, w towarzystwie atrakcyjnych studentek i spożywali frykasy, jakich nie oferuje akademicka stołówka. Do głowy poczciwym kucharkom nie przyszło, że biedacy musieli w tym czasie chłonąć „strawę duchową”, czyli wysłuchiwać oracji o wyższości komunizmu nad całą resztą naszego, dalece niedoskonałego świata.


W wyniku wspomnianej „strawy duchowej”, przychodziło studentom biedakom chodzić spać o pustym żołądku, co niewątpliwie niekorzystnie kształtowało profil ideologiczny studentów, jako obywateli PRL.


W zrozumieniu całokształtu zagadnienia, jako starosta grupy, wystąpiłem do starszego wykładowcy, magistra, z prośbą o modyfikację czasu zajęć w taki sposób, żeby zrezygnować z dwóch ostatnich 15. minutowych przerw. W ten sposób można było kończyć zajęcia o 20:30, a nie o 21:00. Wówczas koledzy z akademika mieliby szansę zdążyć na kolację dosłownie „na styk”. „Starszy” wyraził zgodę. Podejrzewam, iż sam ucieszył się, że wcześniej pójdzie do domu.


Niestety, pomimo umowy, nie umiał on tak rozplanować zajęć, aby kończyć swoje wywody punktualnie o 20:30. Cóż, partyjne „świętości” były ponadczasowe i ważniejsze od wszystkiego.


Toteż za którymś razem, punktualnie o 20:31, grupa samorzutnie wstała i wyszła. Uczyniła to zdecydowanie i błyskawicznie. Zadziwiony wręcz byłem solidarnością i jednomyślnością zadziałania grupy. Oburzony do żywego starszy wykładowca, zdążył tylko krzyknąć –


– starosta do mnie!


Jako starosta musiałem stanąć przed obliczem politruka i zaświecić oczami za kolegów. Sam. Grupy już nie było.


Przewidywałem, że „starszy” mnie zbeszta, zagrozi dziekanem i tyle. Okazało się jednak, że „starszy”, cwana bestia, mocno wkurzony, zaskoczył mnie pytaniem –


– kto siedział po pańskiej prawej i lewej stronie?


Jakoś w mig skojarzyłem, że „starszy” chciał w sposób, tak prosty, że aż prostacki, pozyskać kozły ofiarne, żeby potem mścić się na nich za postępowanie całej grupy. Widocznie taka to była jego nieskomplikowana, partyjniacka metoda szukania winowajców.


Akurat obaj koledzy, którzy wówczas siedzieli koło mnie, to bardzo spokojni ludzie. Wymieniając ich nazwiska, ściągnąłbym na nieboraków spore kłopoty.


Zdenerwowałem się – oto reżim komunistyczny każe mi kapować kolegów! A jak nie zakapuję to co? Wyleją mnie z uczelni? A Ludowe Wojsko Polskie tylko na takich czekało! Jak żywi stanęli mi przed oczami różni Bohaterowie Narodowi, co to dali się oprawcom pokrajać, ale pary z gęby nie puścili.


„Starszy” był rozjuszony, a ja próbowałem grać na zwłokę. Zacząłem niby głośno myśleć, udawać, że chcę sobie przypomnieć. Wymieniłem nazwisko kolegi, który siedział zupełnie gdzie indziej, który tego dnia odpowiadał, a zatem „starszy” i tak musiał wiedzieć jak ten kolega nazywa się. – A tak, to wiem, bo on dziś odpowiadał, on mnie nie interesuje – padła natychmiastowa odpowiedź, która była do przewidzenia. A ja w duchu pomyślałem sobie – dlatego, kurwo, powiedziałem ci właśnie to nazwisko.

Sytuacja powtórzyła się raz jeszcze w odniesieniu do innego kolegi, który też tego dnia odpowiadał. „Starszy” jednak, niczym śledczy, dalej uparcie drążył, naciskał, groził –


– ja pytam, kto siedział bezpośrednio po pana prawej i lewej stronie?


Jak na przesłuchaniu. Musi, co miał w tym wprawę.

W trakcie nerwowej, niezbyt sensownej wymiany zdań, byłem mocno przestraszony. Naiwnie, lecz konsekwentnie stałem na stanowisku, że nie pamiętam. W tym momencie on miał nade mną tylko władzę administracyjną, ale przewagę miałem ja, bo to on był moim petentem. Ten mechanizm działał, ponieważ nie zdradzałem interesujących go nazwisk. Powinienem był to wykorzystać i powiedzieć mu w cztery oczy, przysłowiowe „parę słów do słuchu”. Mogłoby to, wbrew pozorom, odnieść pozytywny skutek. Zwykle tacy ludzie, w gruncie rzeczy, są słabi i tchórzliwi. Jednak wtedy nie zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawy, toteż nie przyszło mi do głowy, żeby bronić się jakimkolwiek atakiem. Wreszcie, starszy wykładowca, magister zrezygnował. Poniósłwszy porażkę, pożegnał mnie złowieszczą groźbą i słowami, iż on sobie dobrze zapamięta, że ja mam słabą pamięć.


Oczywiście, do dziś doskonale pamiętam, kto wówczas siedział po mojej prawej, a kto po lewej stronie. I do dziś mógłbym spojrzeć w oczy obu tym kolegom, jak również sobie w lustrze.


Przyszedłszy do domu, opowiedziałem to zdarzenie rodzicom. Zaskoczył mnie brak reakcji. Mama tylko stwierdziła, że jak to w życiu – ma się stanowisko, to nadstawia się głowę za innych. To prawda.


Dosłownie kilka dni po tym incydencie, „wicher dziejów”, zmiótł ze szczytu władzy „Polskiego Demonstenesa” czyli Władysława Gomułkę. W mojej ocenie, z uwagi na swój stosunkowo skromny, prywatny styl życia, mógłby on być wzorem dobrego katolika. Ponadto charakteryzował go debilny (dziś powiedzielibyśmy moherowy) mental.


Następne zajęcia z nauk politycznych zostały odwołane. Przyczyn można było się domyślać. Wszak na najwyższych szczeblach władzy komunistycznej „wicher dziejów” szalał. Zajęcia z nauk politycznych odbyły się dopiero po miesiącu, już po posadowieniu się i okrzepnięciu ekipy Edwarda Gierka. A ponieważ czas biegnie, miały to być już ostatnie zajęcia w bieżącym semestrze. Jak wspomniałem, wszyscy obawialiśmy się o zaliczenie, toteż oczekiwaliśmy w napięciu. No i ja byłem w średnim humorze, pamiętając groźby „starszego” pod moim adresem.


Tymczasem „starszy” przyszedł pozytywnie odmieniony i oświadczył, że niezależnie od tego, jakie kto miał oceny w semestrze, on wszystkim przedmiot zaliczy, więc od razu prosi nas o indeksy. Powiało wczesno-gierkowską odwilżą. Widać politrucy dostali wytyczne, żeby nie zadrażniać nastrojów na uczelniach.


W tym momencie stało się coś, czego nie spodziewałem się.

Na „starszego” poleciał grad indeksów. Krótko mówiąc, studenci, którzy jeszcze przed chwilą byli niepewni, maluczcy, drżący o swoje „cztery litery”, zaczęli zachowywać się agresywnie i po chamsku. Rzucali w „starszego” indeksami. Jakby chcieli odpłacić się za jego dotychczasowe postępowanie. To było głupie i szczeniackie. Udowodnili, że kulturowo, niewiele różnią się od swojego niedawnego gnębiciela-półgłówka.


Jednym skokiem znalazłem się przy „starszym” i własnym ciałem osłoniłem go przed uderzeniami trafiających weń indeksów i przed agresywnym zachowaniem studentów. Głośno ujawniałem, wobec młodej polskiej inteligencji technicznej, za którą niedawno nadstawiałem karku, co myślę o ich obecnym zachowaniu. Wreszcie udało mi się zaprowadzić porządek. Wszyscy otrzymali wpisy zaliczające i na tym zajęcia z nauk politycznych zakończyły się. Tego dnia koledzy na pewno zdążyli na kolację!


W następnym semestrze nikt już starszego wykładowcy, magistra, na uczelni nie widział. W następnych semestrach zajęcia z tego przedmiotu prowadzili otwarci intelektualnie politolodzy, którzy umieli nawiązywać kontakty z młodzieżą akademicką.

Po tych zdarzeniach, pomyślałem, że nierzadko dystans między prześladowcami, a prześladowanymi bywa niezwykle bliski, rzekłbym, jedni warci są drugich. Gdy, wspomniany już, „wicher dziejów”, lub inne zdarzenie, nieco odmieni układ, obyczaje pozostają zaskakująco podobne, czyli nie do przyjęcia!


I oto, pomyślałem coś jeszcze, już wówczas, na początku roku 1971…
Mianowicie spróbowałem wyobrazić sobie, jak Polska mogłaby wyglądać, gdyby jakimś sposobem komunizm i związana z nim okupacja ustały…
Tylko pomyślałem… Wówczas było to całkowicie nierealne.


Przypomniałem sobie owe zdarzenia i przemyślenia, już w pierwszym roku III RP, czyli po znacznie silniejszych „wichrach dziejowych”, niż te w końcówce 1970.


Społeczeństwo, które pod batem okupanta jest piękne, pięknie walczy o swoją wolność, budzi sympatię i solidarność cywilizowanego, wolnego świata. Atoli nierzadko po usunięciu bata i uzyskaniu wolności, społeczeństwo to udowadnia, że na tę wolność nie w pełni zasługuje. Powiem więcej, przez gigantyczną korupcję i wewnętrzne spory, samo do niczego nie dochodzi. Swoim brakiem zorganizowania i kłótniami na najwyższych szczeblach władzy, społeczeństwo takie nie budzi zaufania Reszty Świata…

Ilustracja: Internet


*) Politruk – Skrót od rosyjskiego określenia „politiczeskij rukowoditiel”, co dosłownie oznacza „polityczny przewodnik”, czyli osoba szerząca propagandę komunistyczną.