poniedziałek, 24 sierpnia 2015

4. POLITRUK *)

Wyobraźcie sobie, że osobiście musiałem kiedyś bronić twardogłowego komucha, tępego, obleśnego politruka. A było, to ni mniej ni więcej, tylko w roku 1971, czyli jeszcze w głęboko w mrocznych czasach komunizmu! Rzecz oczywista, nigdy nie byłem żadnym milicjantem czy esbekiem tajniakiem – absolutnie nic z tych rzeczy!

Byłem wówczas zwykłym studentem i starostą grupy akademickiej. Przyszło mi bronić komunistycznego politruka przed zmasowanym atakiem agresywnej grupy młodych polskich inteligentów, czyli moich kolegów...

Ale zacznijmy od początku.


Otóż wskutek wydarzeń marcowych 1968 oraz dalszych niepokojów społecznych, na Politechnice Warszawskiej, w semestrze zimowym roku 1970, przybył nowy „nietechniczny” przedmiot nauczania. Nazywał się ten przedmiot „Podstawy Nauk Politycznych”.


Zajęcia prowadził facet po sześćdziesiątce, twardogłowy komunista. Przedstawiał się, z namaszczeniem, wszystkimi swoimi tytułami. Otóż był to starszy wykładowca, magister, dalej imię i nazwisko. Na słowo „magister” kładł szczególny nacisk.


Zajęcia polegały na tym, że musieliśmy chodzić do bibliotek i wyczytywać partyjne, komunistyczne objawienia z literatury typu „Nowe Drogi”. Potem na zajęciach „starszy”, jak go nazywaliśmy, odpytywał nas z tej „literatury”.


Trzeba Wam wiedzieć, że „Nowe Drogi” to był miesięcznik ideologiczny, organ teoretyczny i polityczny Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Zamieszczano tam obszerne artykuły wyjaśniające poczynania partii komunistycznej w dziedzinie polityki wewnętrznej i zagranicznej oraz omawiano zagadnienia ideologiczne i organizacyjne partii. Był lekturą obowiązkową dla działaczy PZPR.


Zaiste – pasjonująca literatura dla przyszłych inżynierów…


„Starszy”, szybko zdążył nam, studentom, nielicho zaleźć za skórę. Jako absolutny beton umysłowy, był typowym reżimowym politrukiem. Nastawiał sporo ocen niedostatecznych. Był niereformowalny. Każde zajęcia, polegające na wałkowaniu partyjnych objawień, przebiegały burzliwie. Wszyscy baliśmy się kłopotów z zaliczeniem na koniec semestru.


W dodatku był jeszcze inny problem. Zajęcia z podstaw nauk politycznych kończyły się późno, bo o godzinie 21:00. Studenci mieszkający w domu akademickim na dalekiej Woli nie zdążali na kolację.


Kucharki z akademika kończyły pracę uważając, że studenci, którzy nie stawili się na kolację, zażywali w tym czasie wielkomiejskich rozkoszy, w towarzystwie atrakcyjnych studentek i spożywali frykasy, jakich nie oferuje akademicka stołówka. Do głowy poczciwym kucharkom nie przyszło, że biedacy musieli w tym czasie chłonąć „strawę duchową”, czyli wysłuchiwać oracji o wyższości komunizmu nad całą resztą naszego, dalece niedoskonałego świata.


W wyniku wspomnianej „strawy duchowej”, przychodziło studentom biedakom chodzić spać o pustym żołądku, co niewątpliwie niekorzystnie kształtowało profil ideologiczny studentów, jako obywateli PRL.


W zrozumieniu całokształtu zagadnienia, jako starosta grupy, wystąpiłem do starszego wykładowcy, magistra, z prośbą o modyfikację czasu zajęć w taki sposób, żeby zrezygnować z dwóch ostatnich 15. minutowych przerw. W ten sposób można było kończyć zajęcia o 20:30, a nie o 21:00. Wówczas koledzy z akademika mieliby szansę zdążyć na kolację dosłownie „na styk”. „Starszy” wyraził zgodę. Podejrzewam, iż sam ucieszył się, że wcześniej pójdzie do domu.


Niestety, pomimo umowy, nie umiał on tak rozplanować zajęć, aby kończyć swoje wywody punktualnie o 20:30. Cóż, partyjne „świętości” były ponadczasowe i ważniejsze od wszystkiego.


Toteż za którymś razem, punktualnie o 20:31, grupa samorzutnie wstała i wyszła. Uczyniła to zdecydowanie i błyskawicznie. Zadziwiony wręcz byłem solidarnością i jednomyślnością zadziałania grupy. Oburzony do żywego starszy wykładowca, zdążył tylko krzyknąć –


– starosta do mnie!


Jako starosta musiałem stanąć przed obliczem politruka i zaświecić oczami za kolegów. Sam. Grupy już nie było.


Przewidywałem, że „starszy” mnie zbeszta, zagrozi dziekanem i tyle. Okazało się jednak, że „starszy”, cwana bestia, mocno wkurzony, zaskoczył mnie pytaniem –


– kto siedział po pańskiej prawej i lewej stronie?


Jakoś w mig skojarzyłem, że „starszy” chciał w sposób, tak prosty, że aż prostacki, pozyskać kozły ofiarne, żeby potem mścić się na nich za postępowanie całej grupy. Widocznie taka to była jego nieskomplikowana, partyjniacka metoda szukania winowajców.


Akurat obaj koledzy, którzy wówczas siedzieli koło mnie, to bardzo spokojni ludzie. Wymieniając ich nazwiska, ściągnąłbym na nieboraków spore kłopoty.


Zdenerwowałem się – oto reżim komunistyczny każe mi kapować kolegów! A jak nie zakapuję to co? Wyleją mnie z uczelni? A Ludowe Wojsko Polskie tylko na takich czekało! Jak żywi stanęli mi przed oczami różni Bohaterowie Narodowi, co to dali się oprawcom pokrajać, ale pary z gęby nie puścili.


„Starszy” był rozjuszony, a ja próbowałem grać na zwłokę. Zacząłem niby głośno myśleć, udawać, że chcę sobie przypomnieć. Wymieniłem nazwisko kolegi, który siedział zupełnie gdzie indziej, który tego dnia odpowiadał, a zatem „starszy” i tak musiał wiedzieć jak ten kolega nazywa się. – A tak, to wiem, bo on dziś odpowiadał, on mnie nie interesuje – padła natychmiastowa odpowiedź, która była do przewidzenia. A ja w duchu pomyślałem sobie – dlatego, kurwo, powiedziałem ci właśnie to nazwisko.

Sytuacja powtórzyła się raz jeszcze w odniesieniu do innego kolegi, który też tego dnia odpowiadał. „Starszy” jednak, niczym śledczy, dalej uparcie drążył, naciskał, groził –


– ja pytam, kto siedział bezpośrednio po pana prawej i lewej stronie?


Jak na przesłuchaniu. Musi, co miał w tym wprawę.

W trakcie nerwowej, niezbyt sensownej wymiany zdań, byłem mocno przestraszony. Naiwnie, lecz konsekwentnie stałem na stanowisku, że nie pamiętam. W tym momencie on miał nade mną tylko władzę administracyjną, ale przewagę miałem ja, bo to on był moim petentem. Ten mechanizm działał, ponieważ nie zdradzałem interesujących go nazwisk. Powinienem był to wykorzystać i powiedzieć mu w cztery oczy, przysłowiowe „parę słów do słuchu”. Mogłoby to, wbrew pozorom, odnieść pozytywny skutek. Zwykle tacy ludzie, w gruncie rzeczy, są słabi i tchórzliwi. Jednak wtedy nie zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawy, toteż nie przyszło mi do głowy, żeby bronić się jakimkolwiek atakiem. Wreszcie, starszy wykładowca, magister zrezygnował. Poniósłwszy porażkę, pożegnał mnie złowieszczą groźbą i słowami, iż on sobie dobrze zapamięta, że ja mam słabą pamięć.


Oczywiście, do dziś doskonale pamiętam, kto wówczas siedział po mojej prawej, a kto po lewej stronie. I do dziś mógłbym spojrzeć w oczy obu tym kolegom, jak również sobie w lustrze.


Przyszedłszy do domu, opowiedziałem to zdarzenie rodzicom. Zaskoczył mnie brak reakcji. Mama tylko stwierdziła, że jak to w życiu – ma się stanowisko, to nadstawia się głowę za innych. To prawda.


Dosłownie kilka dni po tym incydencie, „wicher dziejów”, zmiótł ze szczytu władzy „Polskiego Demonstenesa” czyli Władysława Gomułkę. W mojej ocenie, z uwagi na swój stosunkowo skromny, prywatny styl życia, mógłby on być wzorem dobrego katolika. Ponadto charakteryzował go debilny (dziś powiedzielibyśmy moherowy) mental.


Następne zajęcia z nauk politycznych zostały odwołane. Przyczyn można było się domyślać. Wszak na najwyższych szczeblach władzy komunistycznej „wicher dziejów” szalał. Zajęcia z nauk politycznych odbyły się dopiero po miesiącu, już po posadowieniu się i okrzepnięciu ekipy Edwarda Gierka. A ponieważ czas biegnie, miały to być już ostatnie zajęcia w bieżącym semestrze. Jak wspomniałem, wszyscy obawialiśmy się o zaliczenie, toteż oczekiwaliśmy w napięciu. No i ja byłem w średnim humorze, pamiętając groźby „starszego” pod moim adresem.


Tymczasem „starszy” przyszedł pozytywnie odmieniony i oświadczył, że niezależnie od tego, jakie kto miał oceny w semestrze, on wszystkim przedmiot zaliczy, więc od razu prosi nas o indeksy. Powiało wczesno-gierkowską odwilżą. Widać politrucy dostali wytyczne, żeby nie zadrażniać nastrojów na uczelniach.


W tym momencie stało się coś, czego nie spodziewałem się.

Na „starszego” poleciał grad indeksów. Krótko mówiąc, studenci, którzy jeszcze przed chwilą byli niepewni, maluczcy, drżący o swoje „cztery litery”, zaczęli zachowywać się agresywnie i po chamsku. Rzucali w „starszego” indeksami. Jakby chcieli odpłacić się za jego dotychczasowe postępowanie. To było głupie i szczeniackie. Udowodnili, że kulturowo, niewiele różnią się od swojego niedawnego gnębiciela-półgłówka.


Jednym skokiem znalazłem się przy „starszym” i własnym ciałem osłoniłem go przed uderzeniami trafiających weń indeksów i przed agresywnym zachowaniem studentów. Głośno ujawniałem, wobec młodej polskiej inteligencji technicznej, za którą niedawno nadstawiałem karku, co myślę o ich obecnym zachowaniu. Wreszcie udało mi się zaprowadzić porządek. Wszyscy otrzymali wpisy zaliczające i na tym zajęcia z nauk politycznych zakończyły się. Tego dnia koledzy na pewno zdążyli na kolację!


W następnym semestrze nikt już starszego wykładowcy, magistra, na uczelni nie widział. W następnych semestrach zajęcia z tego przedmiotu prowadzili otwarci intelektualnie politolodzy, którzy umieli nawiązywać kontakty z młodzieżą akademicką.

Po tych zdarzeniach, pomyślałem, że nierzadko dystans między prześladowcami, a prześladowanymi bywa niezwykle bliski, rzekłbym, jedni warci są drugich. Gdy, wspomniany już, „wicher dziejów”, lub inne zdarzenie, nieco odmieni układ, obyczaje pozostają zaskakująco podobne, czyli nie do przyjęcia!


I oto, pomyślałem coś jeszcze, już wówczas, na początku roku 1971…
Mianowicie spróbowałem wyobrazić sobie, jak Polska mogłaby wyglądać, gdyby jakimś sposobem komunizm i związana z nim okupacja ustały…
Tylko pomyślałem… Wówczas było to całkowicie nierealne.


Przypomniałem sobie owe zdarzenia i przemyślenia, już w pierwszym roku III RP, czyli po znacznie silniejszych „wichrach dziejowych”, niż te w końcówce 1970.


Społeczeństwo, które pod batem okupanta jest piękne, pięknie walczy o swoją wolność, budzi sympatię i solidarność cywilizowanego, wolnego świata. Atoli nierzadko po usunięciu bata i uzyskaniu wolności, społeczeństwo to udowadnia, że na tę wolność nie w pełni zasługuje. Powiem więcej, przez gigantyczną korupcję i wewnętrzne spory, samo do niczego nie dochodzi. Swoim brakiem zorganizowania i kłótniami na najwyższych szczeblach władzy, społeczeństwo takie nie budzi zaufania Reszty Świata…

Ilustracja: Internet


*) Politruk – Skrót od rosyjskiego określenia „politiczeskij rukowoditiel”, co dosłownie oznacza „polityczny przewodnik”, czyli osoba szerząca propagandę komunistyczną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz