sobota, 10 grudnia 2016

40. ARCHITEKTURA


Zdarzenie jest z bardzo dawnych lat, lat mojego dzieciństwa, bo z roku 1954. Był to jeden z pierwszych dni września, gdy zacząłem chodzić do szkoły, do pierwszej klasy. Szkoła Podstawowa nr 45, im. Stanisława Staszica, mieściła się wówczas w budynku w Warszawie, przy ulicy Noakowskiego 6 (na zdjęciu przechwyconym ze Street View).

Pierwszy w życiu dzień lekcyjny, został potraktowany ulgowo, pani nic nie zadała do domu. Następnego dnia już była zadana praca domowa, mianowicie narysować naszą szkołę. Pamiętam, że po lekcjach długo stałem i oglądałem budynek. A była to szeregowa kamienica w Warszawie, przy ulicy Noakowskiego 6, o bardzo charakterystycznym wyglądzie. Dlatego starałem się zapamiętać jego architekturę, żeby potem, w pracy domowej wiernie oddać wygląd. Liczyłem piętra, liczyłem okna, zapamiętałem kształty i układy okien, wejścia i bramy wjazdowej. Pochodzę w końcu z rodziny architektów, zatem noblesse oblige. W domu narysowałem szkołę, dokładnie tak jak wyglądała. Rysunek wyszedł mało efektowny, gdyż szkoła wówczas otynkowana była na biało, więc kredki nie miały specjalnego zastosowania. Bardziej przypominało to szkic projektowy, w dodatku narysowany niewprawną ręką dziecka. Ale byłem dumny ze zgodności ze stanem faktycznym.

Następnego dnia pani sprawdzała prace domowe. Zobaczyła mój rysunek, powiedziała, że bardzo jej się podoba i postawiła mi piątkę. Piątka była wówczas najwyższą oceną. Potem zajrzała do zeszytu kolegi, który siedział ze mną w ławce. On narysował jakąś okropną parterową, wiejską chałupę w kolorze żółtym z dużym czerwonym dachem. W niczym nie przypominało to nie tylko naszej szkoły, ale nawet typowego kilkupiętrowego budynku zabudowy miejskiej. Ale pani wykrzyknęła – O! Ten nawet pokolorował! To piątka z kropką! W tym momencie poczułem się skrzywdzony. Piątka z kropką oznaczała jednak coś więcej niż sama piątka. Lepiej został oceniony rysunek w niczym nie oddający rzeczywistości, ale obficie pokolorowany. A mój szary, ale prawdziwy, został uznany za taki sobie. Po raz pierwszy życie zasygnalizowało mi nieznane jeszcze zjawisko.

Jest to zdarzenie z dawnych lat. Oczywiście nie mam cienia pretensji do nauczycielki, że nie poznała się na moim rysunku. Była nauczycielką nauczania początkowego, a nie inżynierem, więc prawdopodobnie kształt narysowanego przez pierwszaka budynku nie miał dla niej żadnego znaczenia. Zresztą, z upływem czasu, Pani Sudowa, od pierwszej klasy nasza wychowawczyni, okazała się niezwykle dobrą i zacną osobą. A czasy były nieciekawe – w pierwszej połowie lat 50., nauczanie na każdym poziomie było nieprawdopodobnie przeżarte propagandą komunistyczną. Przyzwoitym nauczycielom nie było łatwo uczyć.

Opisane zdarzenie było charakterystyczne. Zapamiętałem je, gdyż przez całe dorosłe życie, miało ono swój ciąg dalszy. Poza tym barwna fikcja w ocenie zwykłych ludzi zawsze wygra, z szarzyzną realu.

W Polsce wiele osób, szczególnie osób o wysokich kwalifikacjach widzi, że są niedoceniane w życiu zawodowym. Ale rzadko kiedy powodem niedoceniania bywa niezawiniona niewiedza przełożonego, podobnie jak niewiedza poczciwej Pani Sudowej. Przeważnie przyczyną jest czyjś lęk o własny stołek lub po prostu zwykła polska zawiść. Przykładowo, współczesny zwierzchnik przejawiający niechętny stosunek do pracownika, który biegle posługuje się komputerem. Autor niniejszego, pomimo, że nie jest w żadnej dziedzinie specjalistą na skalę światową, ani nie ma zwyczaju demonstracyjnie popisywać się, jeżeli w jakiejś dziedzinie coś wie, osobiście kilkukrotnie zetknął się w życiu zawodowym z tym zjawiskiem. A zatem zdarzenie z pierwszej klasy szkoły podstawowej było w pewnym sensie prorocze.

Tak właśnie w Polsce „buduje się” postęp.

W takiej sytuacji człowiek naprawdę nie wie co robić. Zgłupieć? Chyba tylko to, ale nie każdy to potrafi.

39. PERFORMANCE

W nawiązaniu do poprzedniego artykułu, który dotyczył polskich wyższych sfer intelektualnych, czyli pracowników instytutu, teraz mam do zaoferowania pewną akcję skierowaną do masowego odbiorcy, a zważywszy, gdzie się odbywała, także do odbiorcy zagranicznego.

Czasem szarą codzienność przerwie nieoczekiwane wydarzenie. Na przykład, gdy ot tak, wprost na ulicy, zostanie odegrane jakieś krótkie widowisko. Scenka na wolnym powietrzu, w przejściu podziemnym, na przystanku autobusowym. Niektóre zespoły artystyczne czasem to praktykują, żeby zwrócić uwagę ludzi na jakiś problem społeczny, czy po prostu jako zapowiedź spektaklu, na który warto udać się do teatru. Nawet dobry pomysł. Wszak warto obejrzeć interesujący spektakl, który daje do myślenia, na długo zapada w pamięć, nawet, jeżeli należy do nieco kontrowersyjnych.

Teraz będzie co nieco o współczesnej terminologii. Słowianie, chcąc być bardziej europejscy i światowi, obecnie nazywają rzeźbę czy kompozycję przestrzenną „instalacją”, sztukę teatralną „performance”, obiad to „lunch”, wyrażenie zdziwienia to „łał” itd. To ma niby zaświadczać o kulturze danego społeczeństwa – nie kształt rzeźby, nie treść sztuki, nie smak obiadu itp. Ciekawe, czy schabowy z kapustą czy golonka to teraz u nas też „lunch”.

Wracając do tematu, otóż widziałem performance, dające do myślenia, kontrowersyjne, wyraźnie zaświadczające o kulturze danego społeczeństwa, słowem skupiające wszystkie walory przedstawienia, którego nie sposób zapomnieć.

Wszystkie te cechy miała scenka (performance) oglądana parę lat temu, w Warszawie, letnią porą, w dzień powszedni, około godziny 17 na przystanku przy dworcu Warszawa Centralna, vis a vis hotelu „Mariott”, podczas oczekiwania na autobus. Może to wydać się nie do wiary, ale jest to całkowicie autentyczne zdarzenie.

Otóż pod typową czerwoną przeszkloną wiatą, takie wtedy były, na żółtej (kolory Warszawy), brudnej ławeczce siedziały trzy osoby, stanowiące obsadę niżej opisanego performace. Pierwsza osoba od lewej to był młody pan. Nie odgrywał on znaczącej roli, ale cały czas, na wpół drzemiąc, stanowił „artystyczne” tło spektaklu. Druga osoba, pani środkowa, to była młoda kobieta z chorymi nogami (słoniowe nogi – tak nazywa się ta choroba). Trzecia osoba, to pani z prawej, pani w średnim wieku. Wszystkie osoby były ubrane, na pierwszy rzut oka, raczej przeciętnie. Cała trójka była pod wpływem środków odurzających lub po prostu byli pijani.

Teraz uwaga, będą pikantne szczegóły! Oto pani z prawej miała spuszczone do połowy ud spodnie dżinsy i siusiała poprzez szczebelki ławki, wprost na chodnik.

Tu zorientowałem się, że załapałem się na performance nie całkiem od początku, ale to nic. Na filmy w telewizji też zawsze spóźniam się. Zatem szybko i z nabytą wprawą domyśliłem się początku i wciągnąłem w bieżącą akcję.

Po chodniku rozlewała się kałuża. Po zakończeniu czynności, pani z prawej wstała w celu naciągnięcia spodni, ukazując w pełnej krasie swą nagą intymność. Żeby był jeszcze bardziej podkreślony pierwiastek kobiecy, ukazana została również podpaska, która o mało co nie wypadła. Ale nie było to typowe artystyczne mignięcie nagości, innymi słowy, artystyczny błysk istoty kobiecości przez przeciąg ułamka sekundy. Wciąganie spodni trochę trwało, gdyż naćpana wykonawczyni roli ruchy miała nieporadne. Wreszcie wysiłki zakończyły się sukcesem i pani, już ubrana, ponownie usiadła na mokrej ławeczce.

Ale w błędzie byłby ten, kto by pomyślał, że to koniec performance. Dobre inscenizacje muszą mieć zaskakujące zakończenie i tu wykonawcy też nie zawiedli. Oto obie kobiety na chwilę nawiązały cichy dialog między sobą, po czym pani środkowa schyliła się, wsadziła palec w kałużę i następnie polizała go. Tak jakby chciała sprawdzić, czy ta kałuża to naprawdę autentyczny fizjologiczny produkt koleżanki, czy też może komuś rozlało się piwo.

Na tym warszawskie, śródmiejskie performance zakończyło się. Mimowolnie świadkami tego przedstawienia musiało być dobre kilkadziesiąt osób, podobnie jak ja, oczekujących na autobus.

Zważywszy miejsce akcji, nastąpiło także „krzewienie Kultury Polskiej” w świecie. Na przystanku vis a vis „Mariotta” było bowiem sporo cudzoziemców.

Taka właśnie jest ta „Kultura Polska”. Jako Społeczeństwo Polskie wprawdzie nie wynaleźliśmy i nie daliśmy światu radia, telewizji, komputerów, samochodów, rakiet, szczepionek i wielu innych dobrodziejstw cywilizacji, z których notabene sami bardzo lubimy korzystać. No, ale wszak swoje Tradycje Narodowe też mamy!

Muszę przyznać, że ja byłem pod wrażeniem. Jako Polak, ujrzałem swoją słowiańską tradycję w najczystszej postaci i swoje kulturowe korzenie. W nozdrzach czułem zapach moich ukochanych Rodaków! I jak tu nie być dumnym, ze swej polskości?

Od tego zdarzenia zawsze ta polskość i to performance przypominają mi się, gdy zamierzam usiąść na przystankowej ławeczce…

środa, 7 grudnia 2016

38. ŚMIERDZI POLSKĄ

Przypomniało mi się zdarzenie sprzed kilku lat. Można o tym zdarzeniu przeczytać w internecie. Otóż agencje podały, że austriacki piłkarz nożny Dietmar Kuehbauer „wykrzyczał” (tak to ujęto) do Adama Ledwonia, też piłkarza nożnego, że ten, czyli nasz rodzimy Ledwoń, „śmierdzi Polską”. W następstwie obaj panowie, zaczęli sobie wzajemnie świadczyć niegrzeczności. Jako zawodowi nożni, dla odmiany przystąpili do czynności ręcznych. Odzywka Austriaka oczywiście była na poziomie intelektualnym piłkarza nożnego, skierowana do polskiego kolesia po fachu. Odzywka była wypowiedziana w emocjach, z chęcią obrażenia.

Jednak nie wiem, czy ze strony Austriaka była to tylko piłkarska przenośnia, taki wytwór piłkarskiej umysłowości, czy też nieprzypadkowo, bezpośrednio nawiązał on do sfery zapachowej. Polscy patriotyczni dziennikarze o tym nie informują. Faktem jest bowiem, że gdy Polak przez tydzień nie kąpie się i zaczyna roztaczać stosowne zapachy, do polskiego dobrego tonu należy, aby otoczenie udawało, iż kwiecie pachnie. Mnie osobiście, owe „śmierdzi Polską” nie zabrzmiało wrogo, wręcz swojsko, a nawet na swój sposób przyjaźnie. Chyba wiem o czym ten Kuehbauer mówił!

Skojarzyły mi się bowiem pewne zdarzenia stanowiące moje osobiste doświadczenie z instytutu, w którym wówczas pracowałem. Otóż, w naszym zespole, pracował kolega, który „wydzielał”. Kuehbauer niewątpliwie ujął by to krótko – że ten także „śmierdzi Polską”. Bo mnie ten kolega nieprawdopodobnie śmierdział Polską i nie liczcie tu na jakikolwiek mój patriotyzm.

Konkretne, związane z tym zdarzenia zaczęły się od tego, że któregoś dnia dyrektor zespołu, oznajmił mi, że mam przenieść się do wspólnego pokoju z tymże „woniejącym” pracownikiem. Delikatnie zaoponowałem – panie dyrektorze, przecież ten człowiek przestrzega norm sanitarnych z okresu środkowego Gomułki!

Ale szef był nieugięty. I tak zaczęło się.

Tu cofnijmy się dalej w przeszłość. Pamiętam, w okresie środkowego Gomułki, czyli latach sześćdziesiątych, w podręczniku biologii, do klasy siódmej, wówczas ostatniej klasy szkoły podstawowej, był rozdział poświęcony zachowaniu higieny osobistej. Jedna ze wskazówek dotyczyła kąpieli, którą mieliśmy organizować raz w tygodniu i przy okazji, także raz w tygodniu, zmieniać bieliznę. Podręcznikowe zalecenia miałem potem okazję praktycznie przećwiczyć w Ludowym Wojsku Polskim. Łaźnia była raz w tygodniu i jednocześnie ojczyzna dawała upraną podartą koszulę i uprane granatowe gacie z troczkami, w charakterze bielizny pod mundur, oraz onuce. Koszula i gacie nie były potem ani na chwilę zdejmowane przez pełny tydzień – w tej „wytwornej bieliźnie” także spało się! Natychmiast widać, skąd wzięło się powiedzenie „smród za wojskiem”.

Wypada dodać, z kronikarskiego obowiązku, że w owych czasach, w wojskowych toaletach wisiały w charakterze papieru toaletowego, zgodnie z regulaminem, pocięte gazety „Trybuna Ludu” i „Żołnierz Wolności”.

Z tegoż kronikarskiego obowiązku, trzeba jeszcze przypomnieć, że żadne dezodoranty, czy żele pod prysznic nie były wówczas dostępne w naszej umiłowanej ojczyźnie. Było mydło toaletowe (do twarzy też się nadawało) i różne wody kolońskie produkcji rodzimej. Wszelkie kosmetyki uznawane były przez władzę ludową za fanaberie gnijącego kapitalizmu. A jak kto miał zachciankę na tę zgniliznę, mógł kupić sobie zachodnie smarowidło czy pachnidło w specjalnym dolarowym sklepie.

Zdrowa klasa robotnicza pachniała zatem naturalnie. Szczególnie biło to w nozdrza w zatłoczonych pociągach podmiejskich, dowożących klasę robotniczą do wielkich zakładów przemysłowych, w porach zmianowych.

Nic więc dziwnego, że przy takich tradycjach i szkołach zachowania higieny, wiele osób, w tym mój kolega z pokoju, stosowało się do wyżej opisanych, dawnych, prostych zasad, w dodatku wpajając je potomnym.

W odróżnieniu od Ledwonia, mój kolega jednak, nie był piłkarzem nożnym. Miał on wyższe wykształcenie, bo jak wspomniałem, rzecz działa się w instytucie naukowym. Bywało, że przychodzili do niego inni naukowcy. W wielu przypadkach okazywało się, że też woniejący. Bywało też, że w ferworze naukowej dyskusji, żywo gestykulowali, machali rękami robiąc wiatr, a spod ich pach rozchodził się swoisty klimat Nauki Polskiej w kryzysie przemian.

Oczywiście, siedząc w towarzystwie wydzielającego kolegi, nie zdecydowałem się na korzystanie ze wspólnej szafy do okryć wierzchnich, która stała w pokoju. W szafie bowiem na stałe rezydowały jego sweterki i kurteczki na sezony różne. Ubranka te były cokolwiek obleśnie w odbiorze. Swoją zimową kurtkę zwijałem i chowałem więc do biurka. Ortalionowa – nie gniotła się.

Był też stoliczek socjalny. Na tymże stoliczku socjalnym miesiącami stały gnijące, cuchnące owoce.

Aż wreszcie ktoś mi kiedyś poradził, żeby taktownie dać do zrozumienia koledze, że ten stan mnie razi i na dobry początek sam powinienem uprzątnąć i umyć stoliczek socjalny. Uczyniłem to, po czym, w wyniku mojego taktu, spodziewanego dobrego początku i uprzątniętego stoliczka socjalnego, o mało nie oberwałem po ryju. Kolega okazał się niereformowalny. Ostatecznie wściekły poleciał na skargę do dyrektora, a ja prawdopodobnie naraziłem się na opinię człowieka konfliktowego.

Potem nastąpiło coś nieprawdopodobnego. DYREKTOR NIE POWIEDZIAŁ MI ANI SŁOWA! Posadził śmierdziela w swoim gabinecie, a sam wyniósł się ze swoim dyrektorowaniem do innego pokoju, gdzie siedziały dwie sympatyczne urzędniczki i zasiadł na trzeciego razem z nimi. Śmierdzielowi zaś dosadził do towarzystwa drugiego obrzępałę, któremu według jego – okazało się trafnego dyrektorskiego wyczucia, nie będą przeszkadzać wyrafinowane wonie polskie. I istotnie – nie przeszkadzały.

W parę miesięcy potem, nasz zespół otrzymał dwa dodatkowe pokoje i pan dyrektor, po koniecznym remoncie gabinetu, wrócił na dawne miejsce. Mnie jednak już nie nakazywał ponownie siedzieć z woniejącym kolegą.

A kolega dalej śmierdział. Śmierdział tak, że nieprzyjemnie było przejść korytarzem obok pokoju, w którym na koniec
go ulokowali. Dopiero po paru latach przeszedł na emeryturę i uwolnił instytut od swojej zajebistej „aury”. Dziwię się, że dyrektor nigdy nie przeprowadził z nim rozmowy na temat higieny osobistej. Niestety w naszej obyczajowości higiena osobista to temat tabu. W naszej obyczajowości, brudasy nie są potępiane.

Musi, co tylko świrnięte jednostki cierpią w autobusach, pociągach lub w pracy, szczególnie w upały, gdzie nawet wyelegantowane towarzystwo w bluzkach i w koszulach z elanobawełny serwuje kwieciste zapachy spod pachy. Pomimo, że dezodorantów obecnie na rynku nie brakuje.

W naszej obyczajowości, brudasy nie są potępiane. U nas zarzucenie komuś, że jest brudny i wydziela, ma wydźwięk ambicjonalno-patriotyczny, brzmi jak obraza narodowa.

Nie wiem, na ile był lub nie był domyty Adam Ledwoń. Być może woda i płyn do kąpieli zażegnałyby u źródła konflikt z Austriakiem Kuehbauerem. Jednak mocno się zastanawiam, czy tak całkiem potępić Dietmara Kuehbauera. Zachował się skrajnie, ale jeżeli jednak naprawdę nie używał żadnych przenośni, tylko mówił dosłownie, a jeszcze w dodatku miał rację...?