środa, 7 grudnia 2016

38. ŚMIERDZI POLSKĄ

Przypomniało mi się zdarzenie sprzed kilku lat. Można o tym zdarzeniu przeczytać w internecie. Otóż agencje podały, że austriacki piłkarz nożny Dietmar Kuehbauer „wykrzyczał” (tak to ujęto) do Adama Ledwonia, też piłkarza nożnego, że ten, czyli nasz rodzimy Ledwoń, „śmierdzi Polską”. W następstwie obaj panowie, zaczęli sobie wzajemnie świadczyć niegrzeczności. Jako zawodowi nożni, dla odmiany przystąpili do czynności ręcznych. Odzywka Austriaka oczywiście była na poziomie intelektualnym piłkarza nożnego, skierowana do polskiego kolesia po fachu. Odzywka była wypowiedziana w emocjach, z chęcią obrażenia.

Jednak nie wiem, czy ze strony Austriaka była to tylko piłkarska przenośnia, taki wytwór piłkarskiej umysłowości, czy też nieprzypadkowo, bezpośrednio nawiązał on do sfery zapachowej. Polscy patriotyczni dziennikarze o tym nie informują. Faktem jest bowiem, że gdy Polak przez tydzień nie kąpie się i zaczyna roztaczać stosowne zapachy, do polskiego dobrego tonu należy, aby otoczenie udawało, iż kwiecie pachnie. Mnie osobiście, owe „śmierdzi Polską” nie zabrzmiało wrogo, wręcz swojsko, a nawet na swój sposób przyjaźnie. Chyba wiem o czym ten Kuehbauer mówił!

Skojarzyły mi się bowiem pewne zdarzenia stanowiące moje osobiste doświadczenie z instytutu, w którym wówczas pracowałem. Otóż, w naszym zespole, pracował kolega, który „wydzielał”. Kuehbauer niewątpliwie ujął by to krótko – że ten także „śmierdzi Polską”. Bo mnie ten kolega nieprawdopodobnie śmierdział Polską i nie liczcie tu na jakikolwiek mój patriotyzm.

Konkretne, związane z tym zdarzenia zaczęły się od tego, że któregoś dnia dyrektor zespołu, oznajmił mi, że mam przenieść się do wspólnego pokoju z tymże „woniejącym” pracownikiem. Delikatnie zaoponowałem – panie dyrektorze, przecież ten człowiek przestrzega norm sanitarnych z okresu środkowego Gomułki!

Ale szef był nieugięty. I tak zaczęło się.

Tu cofnijmy się dalej w przeszłość. Pamiętam, w okresie środkowego Gomułki, czyli latach sześćdziesiątych, w podręczniku biologii, do klasy siódmej, wówczas ostatniej klasy szkoły podstawowej, był rozdział poświęcony zachowaniu higieny osobistej. Jedna ze wskazówek dotyczyła kąpieli, którą mieliśmy organizować raz w tygodniu i przy okazji, także raz w tygodniu, zmieniać bieliznę. Podręcznikowe zalecenia miałem potem okazję praktycznie przećwiczyć w Ludowym Wojsku Polskim. Łaźnia była raz w tygodniu i jednocześnie ojczyzna dawała upraną podartą koszulę i uprane granatowe gacie z troczkami, w charakterze bielizny pod mundur, oraz onuce. Koszula i gacie nie były potem ani na chwilę zdejmowane przez pełny tydzień – w tej „wytwornej bieliźnie” także spało się! Natychmiast widać, skąd wzięło się powiedzenie „smród za wojskiem”.

Wypada dodać, z kronikarskiego obowiązku, że w owych czasach, w wojskowych toaletach wisiały w charakterze papieru toaletowego, zgodnie z regulaminem, pocięte gazety „Trybuna Ludu” i „Żołnierz Wolności”.

Z tegoż kronikarskiego obowiązku, trzeba jeszcze przypomnieć, że żadne dezodoranty, czy żele pod prysznic nie były wówczas dostępne w naszej umiłowanej ojczyźnie. Było mydło toaletowe (do twarzy też się nadawało) i różne wody kolońskie produkcji rodzimej. Wszelkie kosmetyki uznawane były przez władzę ludową za fanaberie gnijącego kapitalizmu. A jak kto miał zachciankę na tę zgniliznę, mógł kupić sobie zachodnie smarowidło czy pachnidło w specjalnym dolarowym sklepie.

Zdrowa klasa robotnicza pachniała zatem naturalnie. Szczególnie biło to w nozdrza w zatłoczonych pociągach podmiejskich, dowożących klasę robotniczą do wielkich zakładów przemysłowych, w porach zmianowych.

Nic więc dziwnego, że przy takich tradycjach i szkołach zachowania higieny, wiele osób, w tym mój kolega z pokoju, stosowało się do wyżej opisanych, dawnych, prostych zasad, w dodatku wpajając je potomnym.

W odróżnieniu od Ledwonia, mój kolega jednak, nie był piłkarzem nożnym. Miał on wyższe wykształcenie, bo jak wspomniałem, rzecz działa się w instytucie naukowym. Bywało, że przychodzili do niego inni naukowcy. W wielu przypadkach okazywało się, że też woniejący. Bywało też, że w ferworze naukowej dyskusji, żywo gestykulowali, machali rękami robiąc wiatr, a spod ich pach rozchodził się swoisty klimat Nauki Polskiej w kryzysie przemian.

Oczywiście, siedząc w towarzystwie wydzielającego kolegi, nie zdecydowałem się na korzystanie ze wspólnej szafy do okryć wierzchnich, która stała w pokoju. W szafie bowiem na stałe rezydowały jego sweterki i kurteczki na sezony różne. Ubranka te były cokolwiek obleśnie w odbiorze. Swoją zimową kurtkę zwijałem i chowałem więc do biurka. Ortalionowa – nie gniotła się.

Był też stoliczek socjalny. Na tymże stoliczku socjalnym miesiącami stały gnijące, cuchnące owoce.

Aż wreszcie ktoś mi kiedyś poradził, żeby taktownie dać do zrozumienia koledze, że ten stan mnie razi i na dobry początek sam powinienem uprzątnąć i umyć stoliczek socjalny. Uczyniłem to, po czym, w wyniku mojego taktu, spodziewanego dobrego początku i uprzątniętego stoliczka socjalnego, o mało nie oberwałem po ryju. Kolega okazał się niereformowalny. Ostatecznie wściekły poleciał na skargę do dyrektora, a ja prawdopodobnie naraziłem się na opinię człowieka konfliktowego.

Potem nastąpiło coś nieprawdopodobnego. DYREKTOR NIE POWIEDZIAŁ MI ANI SŁOWA! Posadził śmierdziela w swoim gabinecie, a sam wyniósł się ze swoim dyrektorowaniem do innego pokoju, gdzie siedziały dwie sympatyczne urzędniczki i zasiadł na trzeciego razem z nimi. Śmierdzielowi zaś dosadził do towarzystwa drugiego obrzępałę, któremu według jego – okazało się trafnego dyrektorskiego wyczucia, nie będą przeszkadzać wyrafinowane wonie polskie. I istotnie – nie przeszkadzały.

W parę miesięcy potem, nasz zespół otrzymał dwa dodatkowe pokoje i pan dyrektor, po koniecznym remoncie gabinetu, wrócił na dawne miejsce. Mnie jednak już nie nakazywał ponownie siedzieć z woniejącym kolegą.

A kolega dalej śmierdział. Śmierdział tak, że nieprzyjemnie było przejść korytarzem obok pokoju, w którym na koniec
go ulokowali. Dopiero po paru latach przeszedł na emeryturę i uwolnił instytut od swojej zajebistej „aury”. Dziwię się, że dyrektor nigdy nie przeprowadził z nim rozmowy na temat higieny osobistej. Niestety w naszej obyczajowości higiena osobista to temat tabu. W naszej obyczajowości, brudasy nie są potępiane.

Musi, co tylko świrnięte jednostki cierpią w autobusach, pociągach lub w pracy, szczególnie w upały, gdzie nawet wyelegantowane towarzystwo w bluzkach i w koszulach z elanobawełny serwuje kwieciste zapachy spod pachy. Pomimo, że dezodorantów obecnie na rynku nie brakuje.

W naszej obyczajowości, brudasy nie są potępiane. U nas zarzucenie komuś, że jest brudny i wydziela, ma wydźwięk ambicjonalno-patriotyczny, brzmi jak obraza narodowa.

Nie wiem, na ile był lub nie był domyty Adam Ledwoń. Być może woda i płyn do kąpieli zażegnałyby u źródła konflikt z Austriakiem Kuehbauerem. Jednak mocno się zastanawiam, czy tak całkiem potępić Dietmara Kuehbauera. Zachował się skrajnie, ale jeżeli jednak naprawdę nie używał żadnych przenośni, tylko mówił dosłownie, a jeszcze w dodatku miał rację...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz