Przypomniało
mi się zdarzenie sprzed kilku lat. Można o tym zdarzeniu przeczytać w
internecie. Otóż agencje podały, że austriacki piłkarz nożny Dietmar
Kuehbauer „wykrzyczał” (tak to ujęto) do Adama Ledwonia, też piłkarza
nożnego, że ten, czyli nasz rodzimy Ledwoń, „śmierdzi Polską”. W
następstwie obaj panowie, zaczęli sobie wzajemnie świadczyć
niegrzeczności. Jako zawodowi nożni, dla odmiany przystąpili do
czynności ręcznych. Odzywka Austriaka oczywiście była na poziomie
intelektualnym piłkarza nożnego, skierowana do polskiego kolesia po
fachu. Odzywka była wypowiedziana w emocjach, z chęcią obrażenia.
Jednak nie wiem, czy ze strony Austriaka była to tylko piłkarska
przenośnia, taki wytwór piłkarskiej umysłowości, czy też nieprzypadkowo,
bezpośrednio nawiązał on do sfery zapachowej. Polscy patriotyczni
dziennikarze o tym nie informują. Faktem jest bowiem, że gdy Polak przez
tydzień nie kąpie się i zaczyna roztaczać stosowne zapachy, do
polskiego dobrego tonu należy, aby otoczenie udawało, iż kwiecie
pachnie. Mnie osobiście, owe „śmierdzi Polską” nie zabrzmiało wrogo,
wręcz swojsko, a nawet na swój sposób przyjaźnie. Chyba wiem o czym ten
Kuehbauer mówił!
Skojarzyły mi się bowiem pewne zdarzenia stanowiące moje osobiste
doświadczenie z instytutu, w którym wówczas pracowałem. Otóż, w naszym
zespole, pracował kolega, który „wydzielał”. Kuehbauer niewątpliwie ujął
by to krótko – że ten także „śmierdzi Polską”. Bo mnie ten kolega
nieprawdopodobnie śmierdział Polską i nie liczcie tu na jakikolwiek mój
patriotyzm.
Konkretne, związane z tym zdarzenia zaczęły się od tego, że któregoś
dnia dyrektor zespołu, oznajmił mi, że mam przenieść się do wspólnego
pokoju z tymże „woniejącym” pracownikiem. Delikatnie zaoponowałem –
panie dyrektorze, przecież ten człowiek przestrzega norm sanitarnych z
okresu środkowego Gomułki!
Ale szef był nieugięty. I tak zaczęło się.
Tu cofnijmy się dalej w przeszłość. Pamiętam, w okresie środkowego
Gomułki, czyli latach sześćdziesiątych, w podręczniku biologii, do klasy
siódmej, wówczas ostatniej klasy szkoły podstawowej, był rozdział
poświęcony zachowaniu higieny osobistej. Jedna ze wskazówek dotyczyła
kąpieli, którą mieliśmy organizować raz w tygodniu i przy okazji, także
raz w tygodniu, zmieniać bieliznę. Podręcznikowe zalecenia miałem potem
okazję praktycznie przećwiczyć w Ludowym Wojsku Polskim. Łaźnia była raz
w tygodniu i jednocześnie ojczyzna dawała upraną podartą koszulę i
uprane granatowe gacie z troczkami, w charakterze bielizny pod mundur,
oraz onuce. Koszula i gacie nie były potem ani na chwilę zdejmowane
przez pełny tydzień – w tej „wytwornej bieliźnie” także spało się!
Natychmiast widać, skąd wzięło się powiedzenie „smród za wojskiem”.
Wypada dodać, z kronikarskiego obowiązku, że w owych czasach, w
wojskowych toaletach wisiały w charakterze papieru toaletowego, zgodnie z
regulaminem, pocięte gazety „Trybuna Ludu” i „Żołnierz Wolności”.
Z tegoż kronikarskiego obowiązku, trzeba jeszcze przypomnieć, że żadne
dezodoranty, czy żele pod prysznic nie były wówczas dostępne w naszej
umiłowanej ojczyźnie. Było mydło toaletowe (do twarzy też się nadawało) i
różne wody kolońskie produkcji rodzimej. Wszelkie kosmetyki uznawane
były przez władzę ludową za fanaberie gnijącego kapitalizmu. A jak kto
miał zachciankę na tę zgniliznę, mógł kupić sobie zachodnie smarowidło czy
pachnidło w specjalnym dolarowym sklepie.
Zdrowa klasa robotnicza pachniała zatem naturalnie. Szczególnie biło to w
nozdrza w zatłoczonych pociągach podmiejskich, dowożących klasę
robotniczą do wielkich zakładów przemysłowych, w porach zmianowych.
Nic więc dziwnego, że przy takich tradycjach i szkołach zachowania
higieny, wiele osób, w tym mój kolega z pokoju, stosowało się do wyżej
opisanych, dawnych, prostych zasad, w dodatku wpajając je potomnym.
W odróżnieniu od Ledwonia, mój kolega jednak, nie był piłkarzem nożnym.
Miał on wyższe wykształcenie, bo jak wspomniałem, rzecz działa się w
instytucie naukowym. Bywało, że przychodzili do niego inni naukowcy. W
wielu przypadkach okazywało się, że też woniejący. Bywało też, że w
ferworze naukowej dyskusji, żywo gestykulowali, machali rękami robiąc
wiatr, a spod ich pach rozchodził się swoisty klimat Nauki Polskiej w
kryzysie przemian.
Oczywiście, siedząc w towarzystwie wydzielającego kolegi, nie
zdecydowałem się na korzystanie ze wspólnej szafy do okryć wierzchnich,
która stała w pokoju. W szafie bowiem na stałe rezydowały jego sweterki i
kurteczki na sezony różne. Ubranka te były cokolwiek obleśnie w
odbiorze. Swoją zimową kurtkę zwijałem i chowałem więc do biurka.
Ortalionowa – nie gniotła się.
Był też stoliczek socjalny. Na tymże stoliczku socjalnym miesiącami stały gnijące, cuchnące owoce.
Aż wreszcie ktoś mi kiedyś poradził, żeby taktownie dać do zrozumienia
koledze, że ten stan mnie razi i na dobry początek sam powinienem
uprzątnąć i umyć stoliczek socjalny. Uczyniłem to, po czym, w wyniku
mojego taktu, spodziewanego dobrego początku i uprzątniętego stoliczka
socjalnego, o mało nie oberwałem po ryju. Kolega okazał się
niereformowalny. Ostatecznie wściekły poleciał na skargę do dyrektora, a
ja prawdopodobnie naraziłem się na opinię człowieka konfliktowego.
Potem nastąpiło coś nieprawdopodobnego. DYREKTOR NIE POWIEDZIAŁ MI ANI
SŁOWA! Posadził śmierdziela w swoim gabinecie, a sam wyniósł się ze
swoim dyrektorowaniem do innego pokoju, gdzie siedziały dwie sympatyczne
urzędniczki i zasiadł na trzeciego razem z nimi. Śmierdzielowi zaś dosadził do towarzystwa drugiego
obrzępałę, któremu według jego – okazało się trafnego dyrektorskiego
wyczucia, nie będą przeszkadzać wyrafinowane wonie polskie. I istotnie –
nie przeszkadzały.
W parę miesięcy potem, nasz zespół otrzymał dwa dodatkowe pokoje i pan
dyrektor, po koniecznym remoncie gabinetu, wrócił na dawne miejsce.
Mnie jednak już nie nakazywał ponownie siedzieć z woniejącym kolegą.
A kolega dalej śmierdział. Śmierdział tak, że nieprzyjemnie było przejść
korytarzem obok pokoju, w którym na koniec go ulokowali. Dopiero po paru latach
przeszedł na emeryturę i uwolnił instytut od swojej zajebistej „aury”. Dziwię się,
że dyrektor nigdy nie przeprowadził z nim rozmowy na temat higieny
osobistej. Niestety w naszej obyczajowości higiena osobista to temat
tabu. W naszej obyczajowości, brudasy nie są potępiane.
Musi, co tylko świrnięte jednostki cierpią w autobusach, pociągach lub w
pracy, szczególnie w upały, gdzie nawet wyelegantowane towarzystwo w
bluzkach i w koszulach z elanobawełny serwuje kwieciste zapachy spod
pachy. Pomimo, że dezodorantów obecnie na rynku nie brakuje.
W naszej obyczajowości, brudasy nie są potępiane. U nas zarzucenie
komuś, że jest brudny i wydziela, ma wydźwięk ambicjonalno-patriotyczny,
brzmi jak obraza narodowa.
Nie wiem, na ile był lub nie był domyty Adam Ledwoń. Być może woda i
płyn do kąpieli zażegnałyby u źródła konflikt z Austriakiem Kuehbauerem.
Jednak mocno się zastanawiam, czy tak całkiem potępić Dietmara
Kuehbauera. Zachował się skrajnie, ale jeżeli jednak naprawdę nie używał
żadnych przenośni, tylko mówił dosłownie, a jeszcze w dodatku miał
rację...?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz