Ponoć obecnie wiedza o stanie wojennym jest w narodzie kiepska. Ja byłem naocznym świadkiem tych wydarzeń.
Kilka
lat temu, mój sprzeciw wzbudziły autorytatywne osądy młodych,
wygolonych, ugarniturowanych, ukrawaconych i mocno przemądrzałych
doktorów nauk historycznych z Instytutu Pamięci Narodowej. Otóż panowie
ci powoływali się na różne dokumenty, między innymi na dawną uchwałę
Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, z
której wynikało, że interwencja radziecka na początku lat
osiemdziesiątych nam nie groziła, bo ZSRR jej w ogóle nie przewidywał.
I
dalej doktorowie historii twierdzili, że to tylko świnia Jaruzelski
ogłosił stan wojenny ot tak sobie, sam z siebie. Dla jaj, oraz żeby
uratować partyjne stołki, swój i towarzyszy, oraz dostęp do koryta. Idąc
dalej tym tropem, jedyny wniosek, jaki doktorowie wyciągali był
prosty. Mianowicie, że gdyby nie ten łobuz Jaruzelski, to w drodze
pokojowych, demokratycznych przemian, powstałoby tu najdalej w pierwszej
połowie roku 1982, normalne niepodległe Państwo Polskie.
A gdy
już niepodległe Państwo Polskie ukonstytuowałoby się, to pewnikiem,
jeszcze i sam Leonid Breżniew przysłałby entuzjastyczną depeszę
gratulacyjną z życzeniami pomyślności dla narodu i rządu nowopowstałej
Najjaśniejszej RP.
Tak wyobrażali sobie to, widać całkiem serio,
infantylni polscy naukowcy, doktorowie nauk historycznych, którzy w
pamiętnym roku 1981 sadzili jeszcze kupki na nocniczki i bawili się
grzechotkami.
Dorośli już panowie doktorzy historii, w swoim
czasie, i pomimo, że dorośli i wykształceni, nie rozumieli jednej
prostej prawdy. Że nie można do okresu komunizmu stosować
demokratycznych reguł i dzisiejszych zasad funkcjonowania państwa. Ich
wypowiedzi miały charakter tendencyjny i chwilami aż sprawiały wrażenie,
że są wygłaszane na czyjś obstalunek, chociaż może i tak nie było.
Real 1981 był nieco odmienny. Z czasem też owi doktorowie chyba douczyli się i stonowali swoje wypowiedzi.
Leonid
Breżniew był bezwzględnym dyktatorem, niczym okrutny car WszechRosji.
Dla niego i jego ekipy likwidacja „Solidarności” była absolutnie
oczywista. Nie mogło być bowiem w bloku radzieckim żadnej, najmniejszej
nawet, niezależnej organizacji, choćby miał to być tylko związek
kynologiczny czy kółko wędkarzy. Wszystko musiało być zarejestrowane i
mieć zgodę odpowiedniego komunistycznego aparatczyka.
Jedno
polecenie Breżniewa i cała wspomniana uchwała Komitetu Centralnego
Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego o nieinterwencji w Polsce nie
miałaby najmniejszego znaczenia. Nastąpiłaby radziecka interwencja
zbrojna, czyli inwazja Polski przez „zaprzyjaźnione” państwa ościenne.
Wiadomo było bowiem, że NSZZ „Solidarność” można było zdławić tylko siłą.
Interwencja
państw ościennych oczywiście, jak najbardziej wchodziła w grę. Taki był
dotychczasowy zwyczaj naszych „radzieckich przyjaciół” wypraktykowany
już w odniesieniu do NRD, Węgier czy Czechosłowacji.
W przypadku
Polski był jednak drobny szkopuł. Rosja przyjmowała z
prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że w Polsce, w odróżnieniu
od innych tak zwanych Krajów Demokracji Ludowej, natychmiast wybuchłaby
totalna, krwawa i wyniszczająca wojna. Od razu objęłaby cały, nie taki
mały w końcu kraj, leżący w samym środku Europy. Przede
wszystkim słabo uzbrojone Ludowe Wojsko Polskie, zapominając o
sojuszach, niewątpliwie stanęłoby do obrony terytorium. Po raz kolejny,
byłaby to rozpaczliwa wojna niezorganizowanych Polaków, uzbrojonych w
kije, występujących przeciwko czołgom. Rzecz jasna, nikt by Polsce z
pomocą nie przyszedł, gdyż wystąpienie przeciwko Rosji groziłoby III
wojną światową. Wojna w Polsce trwałaby mniej więcej tyle, co Powstanie
Warszawskie i zakończyłaby się podobnie, tylko na większą skalę. To
znaczy milionowymi stratami w ludziach i całkowitym zniszczeniem kraju.
Bo
jak inaczej mogłaby zakończyć się nasza wojna przeciwko trzem państwom
ościennym, z których jedno do dziś jest czołową potęgą militarną na
świecie. Tak, w sumie TRZEM państwom! Otrzymalibyśmy bowiem „bratnią
pomoc” nie tylko od towarzyszy radzieckich.
Tu trzeba zaznaczyć,
że nasza pozycja w bloku radzieckim była wówczas bardzo nieciekawa.
Niemcy z NRD, głównie różni przefarbowani post-hitlerowcy, programowo
zawsze lojalni wobec każdej władzy, którzy znaleźli przytulisko w
komunistycznych Niemczech wschodnich, rwali się wręcz do „pomocy klasie
robotniczej PRL”. Byleby tylko, jak za dawnych dobrych czasów, ponownie
postawić but na ziemiach polskich. Wjechać sobie tu zwycięsko, zbrojnie,
między innymi trabantami w wersji wojskowej – były takie – śmiesznie
wyglądały. Nie mówiąc o Czechach, którzy mieli u nas dług „bratniej
wdzięczności” za rok 1968. Wszystko pod świetlanym przywództwem mateczki
Rosji, rzecz jasna.
Ani ZSRR, ani Zachód, nie życzyły sobie
regularnej, otwartej wojny w tym rejonie Europy. Trzeba przyznać, że co
do tego absolutnie wszyscy byli zgodni. Tu zresztą ujawniła się
wspaniała zaleta naszego położenia, której sami nigdy nie umieliśmy
mądrze wykorzystać.
Rosja brała np. pod uwagę, że gdyby Polska na
pewien czas przyblokowała Armię Czerwoną i związała część armii NRD,
nie wiadomo jak zachowałyby się mocno już sfrustrowane podziałem Niemcy
Zachodnie.
Było wiele znaków zapytania, groził niekontrolowany
rozwój wydarzeń, czego nie życzyła sobie sama Rosja. Rosja bowiem, przed
podjęciem każdej wojny, zawsze dokładnie analizowała prawdopodobny
rozwój wydarzeń i trzeba przyznać zazwyczaj robiła to trafnie. Ciekawe,
do jakich wniosków tym razem gry wojenne doprowadziły radzieckich
strategów-analityków.
Interwencja
zatem była przygotowana, ale tylko na wszelki wypadek. Ostatecznie, na
szczęście, do niej nie doszło, bo równolegle sprawa została uzgodniona z
Jaruzelskim. Jest jasne, że Rosjanie woleli stłumić ruch opozycyjny
rękami samych Polaków, niż wprowadzać tu obce wojska armii
„zaprzyjaźnionych”. Generał Jaruzelski całkowicie zapanował nad sytuacją
i trzeba przyznać, że TO NAS NIEWĄTPLIWIE URATOWAŁO. Gdyby nie było
kogoś takiego jak Jaruzelski, albo gdyby Jaruzelskiemu coś nie udało
się, w każdej chwili, na zasadzie natychmiastowego, jednoosobowego
„prikazu”, Breżniew mógł podjąć decyzję o wkroczeniu obcych wojsk na
teren Polski, czyli o użyciu środka traktowanego jako ostateczny, ze
wszystkimi tego konsekwencjami.
Powtarzam, żadne uchwały KC KPZR,
o nieinterwencji w Polsce, nie miałyby wówczas znaczenia. Cóż, takie
panowały zwyczaje w komunistycznej Rosji, co prawdopodobnie dla panów
doktorów z IPN było zbyt trudne do wyobrażenia.
Sam Generał
Wojciech Jaruzelski w swoich wystąpieniach często powtarzał, że stan
wojenny jest alternatywą czegoś znacznie gorszego, wielkiego i
niekontrolowanego rozlewu krwi. Nigdy jednak nie ujawnił konkretnie
czego i jakiego rozlewu krwi.
Jednak
o ile sam Generał był w swoich wypowiedziach powściągliwy, o tyle
komunistyczna propaganda otwarcie głosiła, że „Solidarność”
przygotowywała zbrojny przewrót. Stało to w całkowitej sprzeczności z
rzeczywistymi działaniami „Solidarności”, której przywódcy, trzeba
przyznać, kładli największy nacisk na to, aby wszelkie działania miały
charakter pokojowy. I rzeczywiście miały taki charakter. Różne oszołomy,
które zawsze w Polsce istniały, były dość skutecznie trzymane pod
kontrolą. Na otwarte działania o charakterze militarnym, w ówczesnej
sytuacji geopolitycznej, w tym rejonie Europy, jak wspomniano, nikt
rozsądny nie wyraziłby zgody. Nie daliby na to przyzwolenia także
zachodni, jakbyśmy dziś określili, sponsorzy „Solidarności”. A byli
tacy. Potężni, o ogromnych możliwościach finansowych i doskonale
zorientowani w całokształcie stosunków panujących w naszym kraju. Ich
polecenia, władze „Solidarności” musiały bezwzględnie wykonywać.
Powiedzmy więcej, sama idea przeciwstawiania się komunizmowi, przy
pomocy pokojowego ruchu wolnych związków zawodowych, była genialna, ale
nie narodziła się w Polsce. Genialna, bo istotnie, z uwagi głównie
robotniczy charakter związku zawodowego, władze komunistyczne, same
przecież ponoć robotnicze, przez stosunkowo długi czas nie bardzo
wiedziały, co z tym zrobić.
Zachodni
sponsorzy „Solidarności”, to już temat na inną bajkę. Wówczas nazywani
byli przez propagandę „określonymi kołami na Zachodzie”. Można tylko
wspomnieć, że w 1981 roku musieli oni już mieć wiarygodne informacje
wywiadowcze, o początkach fermentu narastającego w najwyższych kręgach
władzy ZSRR. Informacje te potwierdziły się w osiem lat później, gdy
imperium radzieckie upadło.
Czy Jaruzelski, wypowiadając się w
grudniu 1981 roku, o rozlewie krwi, w jakiś sposób dawał do zrozumienia,
że stan wojenny jest alternatywą właśnie tak zwanej „bratniej pomocy
zbrojnej”, czyli po prostu interwencji militarnej „bratnich”
socjalistycznych państw ościennych? To by było jakieś logiczne
wytłumaczenie, wszak oczywiste jest, że otwarcie nie mógł tego
powiedzieć. Tak rozumieli to ludzie, którzy w jakiś sposób próbowali
analizować ówczesną sytuację.
Wspomnianą teorię o rzekomym,
przygotowywanym przez „Solidarność”, zbrojnym przewrocie, propagandziści
stanu wojennego przyjęli i głosili, jako oficjalną przyczynę
wprowadzenia tego stanu. Przyjęli trafnie, gdyż przeważająca większość
Polaków w końcu w to uwierzyła. Przypomnijmy, że propaganda miała
wówczas ułatwione zadanie. Krajowe środki przekazu były całkowicie
podporządkowane cenzurze. Władze dysponowały wszystkimi dokumentami i
pieczątkami zabranymi ze zlikwidowanych biur „Solidarności”. Na poparcie
swoich tez władze fabrykowały dokumenty, jakie chciały, prezentując je
potem w telewizji. To przemawiało do wyobraźni nie nazbyt w końcu
rozgarniętego przeciętnego Kowalskiego.
Wiarygodne
informacje o sytuacji w Polsce docierały od polskojęzycznych zachodnich
stacji radiowych wyłącznie za pośrednictwem fal średnich i krótkich,
gdzie odbiór był bardzo złej jakości, dodatkowo celowo zagłuszany. Żeby
coś usłyszeć trzeba było wykazać dużo cierpliwości i samozaparcia.
Dalekosiężny przekaz satelitarny wówczas w Polsce dopiero stawiał
pierwsze kroki. Urządzenia do odbioru satelitarnego były kosztowne,
instalacja wymagała każdorazowo specjalnego zezwolenia władz, w dodatku w
pakietach satelitarnych nie było żadnych programów polskojęzycznych.
Popularna dziś telewizja kablowa w ogóle nie istniała. Stosunkowo
nieliczne wówczas telefony przewodowe, na początku stanu wojennego były
wyłączone.
Teza o tym, że stan wojenny był ALTERNATYWĄ
INTERWENCJI wojsk układu warszawskiego, która to interwencja wówczas,
mimo wszystko, „wisiała na włosku”, jest oczywista i nie podlega
dyskusji. W wyniku takiej interwencji liczba ofiar wśród ludności polskiej mogłaby osiągnąć i milion, tysiące Polaków wywieziono by do Rosji i wszelki słuch by po nich zaginął.
Jest
niemal pewne, że ci, którzy potem przez lata, każdego 13 grudnia,
bojowo demonstrowali i złorzeczyli przed domem sędziwego Generała
Jaruzelskiego, dzięki niemu w ogóle żyją. Oni, a także ich rodzice.
Logika wydarzeń jest tu bowiem nieubłagana.
Jest zrozumiałe, że
zdecydowanie reżimowy kontekst, w jakim przyszło działać Generałowi
Jaruzelskiemu, nie przydał mu sympatyków. Ale jednak trzeba umieć
wyodrębnić i ocenić, jak ostatecznie zachował się w ekstremalnej
sytuacji i jaką odpowiedzialność musiał podjąć. Bo to była ekstremalna
sytuacja.
Pozostaje pytanie, dlaczego Wojciech Jaruzelski
po upadku komunizmu nigdy nie powiedział wprost, jak było naprawdę. W
końcu był on najbliżej tych wydarzeń, kontaktował się z ówczesnymi
władzami Rosji, rozmawiał z wieloma Rosjanami. Cóż, historia pełna jest
tajemnic, niedopowiedzeń, postaci wybitnych i nie do końca
zrozumianych...
Brawo Piotrze, mądry, przemyślany tekst.
OdpowiedzUsuńDziękuję za ocenę. Pamiętam ten czas - tak właśnie było. NIGDY nie czułem nienawiści do Generała.
UsuńBrawo Piotrze. Madry, wnikliwy test.
OdpowiedzUsuń